– Dawać trąbę! Dawać szybko trąbę! – krzyczał ktoś za kulisami.
– Trąbę! Trąbę! Trąbę! – powtarzało echo po sali.
Po chwili na scenie pojawiła się trąba z orkiestry.
– Jestem, jestem! – zatrąbiła i jakby na potwierdzenie swojego przybycia zagrała: tratatata!, tratatata!
Jeszcze nie do końca wybrzmiały jej dźwięki, gdy na scenę wtoczył się słoń.
– Czy ktoś chciał zobaczyć moją trąbę? – zatrąbił tak głośno, że aż cała scena zadrżała w posadach.
Zaczął też machać trąbą na prawo i lewo. Machał tak szybko i mocno, że powietrze zaczęło wirować wokół niego, szumiąc coraz głośniej: szu, szu, szu, szu szu, szu. Po chwili wirował tak szybko, że wszystko, co było na scenie, zaczęło się unosić w powietrzu. Na oczach zebranych powstała trąba powietrzna. Trąba szybko rosła w siłę. Była bardzo, ale to bardzo zła. Tak zła trąba powietrzna potrafi zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co stanie na jej drodze. Tak też i się stało. Na początku porwała samego słonia, a po chwili, wyrywając słowo po słowie, to moje krótkie opowiadanie. Nie udało mi się uratować ani wyrazu. Zeszyt powiedział, że ze mnie wielka trąba.
PS Z rozrzuconych przez trąbę powietrzną słów udało mi się później ułożyć wierszyk. Oto on:
Siedzi sobie słoń na klombie
I gra skocznie na swej trąbie.
Nagle – bzyk! – usiadła mucha
I na kwiatku słonia słucha.
Mucha znała się na trąbie,
Więc się złości na tym klombie,
Czułkiem rzuca, kręci głową,
Tupie w gniewie jedną nogą.
Wreszcie krzyczy: Przestań grać!
Trzeba się na trąbach znać.
Ktoś nadepnął ci na ucho,
Przyszłość twoją widzę krucho.
Słoń ją pac! Już nie ma muchy.
Na krytykę słoń był głuchy.